Rozmowa z Michaliną Diakow, międzynarodową sędzią piłkarską
Co pani poczuła, kiedy dowiedziała się pani o rosyjskiej inwazji?
O wojnie dowiedziałam się pewnie jak większość ludzi – kiedy rano się obudziłam, tragiczne wiadomości zalewały internet i kanały informacyjne. Pierwsze, o czym pomyślałam, to napisać do moich ukraińskich przyjaciół i upewnić się, że są bezpieczni. Większość odpisała, że na razie nic im nie grozi. Niestety, szybko się to zmieniło. Mój kolega Dmytro Krywuszkin odezwał się do mnie już kilka dni później. Miał skomplikowaną sytuację, ponieważ jego żona chorowała na raka i była w trakcie chemioterapii. Brakowało jej dwóch sesji do zakończenia cyklu leczenia, po którym miała przejść operację. To stało się niemożliwe w pogrążonym w wojnie kraju, zwłaszcza że w ich rodzinnym Charkowie rakiety nie oszczędzały ani budynków mieszkalnych, ani szpitali. Od razu postanowiłam zrobić wszystko, żeby im pomóc.
W tych pierwszych tygodniach wojny Dima zdecydował się przyjechać z rodziną do Polski. Mieli do przejechania całą Ukrainę: do Katowic – gdzie na nich czekałam, bo akurat sędziowałam tam mecz – z Charkowa jest około 1500 km! Nie miałam pewności, czy w ogóle udało im się przekroczyć granicę, bo załatwili w trasie jedną sesję chemioterapii. Byłam przygotowana na każdą ewentualność, zorganizowałam nawet specjalną karetkę, która mogłaby odebrać żonę Dimy z granicy, w czym pomogła mi Fundacja Onkologiczna Rakiety, zajmująca się wtedy pomocą pacjentom onkologicznym na Ukrainie. Dmytro się jednak na to nie zdecydował – bał się, że jeśli się rozdzielą, to już się nie odnajdą, a jego żona wymagała opieki, dzieci także. Szczęśliwie całej rodzinie: Dimie z żoną, trójką dzieci i babcią udało się przekroczyć granicę. 8 marca minął rok, odkąd są w Polsce.
Wie pani, jak wyglądała ich droga do Polski?
Od decyzji o opuszczeniu Charkowa do momentu przekroczenia granicy minęło osiem dni. Tyle zajęło im przejechanie całego kraju. Wokoło szalała wojna, na drogach były blokady, objazdy, rakiety latały im nad głowami. Do tego ze względu na stan zdrowia żony Dimy i fakt, że w aucie znajdowała się trójka dzieci i babcia, nie mogli jechać bez przerwy, musieli często się zatrzymywać. Byłam z nimi w kontakcie na tyle, na ile pozwalały dostępność internetu i prądu oraz zasięg – czasami tylko w nocy. Wiem, że przeżywali ogromny stres. Nie wiedzieli nawet, czy danego dnia uda im się cokolwiek zjeść! Po drodze nocowali u znajomych albo w schronach. Starałam się przekonać Dimę do transportu żony karetką, ale strach przez rozdzieleniem rodziny był zbyt duży. Nie wyobrażam sobie, co człowiek czuje w takich chwilach.
Ostatecznie zdecydowali się nie jechać przez Lwów, ponieważ pobliska granica była całkiem zakorkowana. Przekroczyli granicę z Węgrami i wjechali do Polski od południa, co potem przysporzyło wielu problemów. Przepisy i regulacje przewidywały wtedy pomoc jedynie dla osób, które uciekając przed wojną, przekroczyły granicę ukraińsko-polską. Żona Dimy potrzebowała pilnej hospitalizacji, a brak jednej pieczątki w paszporcie uniemożliwiał jej dostęp do polskiej opieki zdrowotnej. Dopiero po dwóch–trzech tygodniach te przepisy zostały zmienione. Do tego czasu zdążyłam obdzwonić pół Polski, żeby postarać się o sprawne wyrobienie im numerów PESEL i opiekę. Udało mi się zorganizować dla nich samodzielne mieszkanie, pracę dla Dimy oraz szkołę i przedszkole dla dzieciaków. W końcu żona Dimy uzyskała dostęp do opieki zdrowotnej i mogła kontynuować leczenie. Od samego początku to było najważniejsze.
Pamiętam pierwszy dzień, kiedy przyjechaliśmy z Dimą do mieszkania, które udostępniła im pani Krystyna – złoty człowiek. Dzieci spały, więc trzeba było przenieść je do środka. A tam wszystko było przygotowane: jedzenie, ubrania, pościele, przy każdym łóżku stały nawet kapcie! Dmytro patrzył na to wszystko i nie mógł uwierzyć, że są już bezpieczni. W Charkowie od rosyjskich żołnierzy dzieliły ich zaledwie metry. Tutaj był dla nich zupełnie inny świat.
Ta historia świetnie oddaje to, co charakteryzuje środowisko sportowe: otwarte serce i determinację w niesieniu pomocy.
Tak, choć wydaje mi się, że to jest po prostu zwyczajny ludzki odruch – pomóc drugiemu człowiekowi w potrzebie. My w środowisku sportowym dobrze się znamy, często widujemy się przy okazji sportowych rozgrywek w wielu miejscach w Europie i na świecie. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym przejść obojętnie obok tragedii moich ukraińskich przyjaciół – przecież oni też by mnie nie zostawili! Koszty, nerwy, emocje – to wszystko nie ma znaczenia. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności dosłownie dzień przed przyjazdem Dimy zrezygnowałam z pracy zawodowej, którą już wtedy trudno mi było pogodzić z sędziowaniem. Dzięki temu miałam więcej czasu i mogłam skuteczniej zaangażować się w pomoc.
Rodzinie Dimy – tak jak pewnie tysiącom innych ukraińskich rodzin – na początku było bardzo ciężko. Jak wspominałam, pochodzą z Charkowa, który stał się jednym z głównych celów ataków Rosji. Mieli świadomość, że nie mają dokąd wracać, że wszystko zostało zniszczone. Starałam się więc stworzyć im takie warunki, żeby mogli zbudować tu swój nowy dom. Nie tymczasowe mieszkanie, ale właśnie dom. Dlatego tak ważne było, żeby Dima miał pracę, a jego dzieci edukację, żeby stanęli na nogi i byli samodzielni, żeby wir codzienności – bez poczucia, że wszystko jest tymczasowe – odciągnął ich myśli od tego, co przeżyli.
Czy trudno było znaleźć dla Dmytra Krywuszkina angaż sędziowski w polskiej lidze?
O dziwo, nie! Już dwa tygodnie po przyjeździe do Polski Dima został zaproszony na warsztaty sędziów zawodowych w Spale. Razem z polskimi sędziami zawodowymi, m.in. Szymonem Marciniakiem, Pawłem Raczkowskim i Krzysztofem Jakubikiem, brał tam udział w sesji treningowej. Chwilę potem został dołączony do grupy sędziów B i mógł sędziować rozgrywki drugiej ligi męskiej. Obecnie zdecydował się na powrót do pracy w federacji na Ukrainie, gdzie – w miarę możliwości – mecze odbywają się normalnie, jednak mieszka i pracuje w Polsce.
Zapewnienie bezpieczeństwa przyjacielowi i jego rodzinie to niejedyne działanie, jakie podjęła pani na rzecz osób z Ukrainy dotkniętych wojną.
Kiedy tylko zaangażowałam się w pomoc, działania nakręcały się same. Gdy widziałam, że komuś brakuje na przykład pieluch dla dzieci, organizowałam zbiórkę – wśród rodziny, znajomych, sąsiadów. Czasami ludzie po prostu dawali mi pieniądze, a ja jechałam i kupowałam potrzebne rzeczy. Chodząc po urzędach w sprawie rodziny Dimy, poznawałam innych Ukraińców, którzy uciekli do Polski przed wojną, słuchałam ich historii i pomagałam we wszystkim, w czym mogłam. To miało szczególne znaczenie na początku, kiedy nie było jeszcze systemowego wsparcia i ludzie czuli się zagubieni.
Jakie reakcje na wybuch wojny obserwowała pani w środowisku sportowym?
Poruszenie było ogromne. Kibice i zawodnicy pokazywali swoją solidarność na meczach, Polski Związek Piłki Nożnej przekazał nam flagi, antywojenne naszywki na stroje… Wyrazów wsparcia dla Ukrainy było wiele. Ta solidarność trwa do dzisiaj, pamiętamy o Ukrainie przed meczami i w trakcie rozrywek.
Jako sędzia ma pani okazję obserwować zaangażowanie kibiców w akcje pomocowe i symboliczne gesty solidarności z Ukrainą. Czy polskie trybuny stanęły na wysokości zadania?
Uważam, że nasi kibice zawsze pokazują się z dobrej strony – zarówno podczas rozgrywek w kraju, jak i za granicą. Wszelkie symboliczne inicjatywy, takie jak minuta ciszy w intencji ofiar tej wojny czy ukraińskie flagi i naszywki, spotykały się z dobrym przyjęciem. W środowisku sportowym, wśród sędziów, zawodników i kibiców, spotkałam wiele osób, które angażowały się 24 godziny na dobę. Nikt nie oczekuje za to poklasku czy orderów – wiemy, że nasi ukraińscy przyjaciele zrobiliby dla nas to samo.
Czy na tę postawę mają wpływ wartości, na których opiera się sport?
Zdecydowanie tak. W tragicznej sytuacji wojny mogliśmy zobaczyć, jak materializują się one w rzeczywistych działaniach. Pamiętam swój wyjazd na charytatywny mecz Szachtaru Donieck do Gdańska. Spotkanie sędziował Szymon Marciniak, który zadzwonił i poprosił Dimę, by został jego sędzią technicznym. Sędzia Marciniak wykonał wtedy taki symboliczny gest: w drugiej połowie meczu zamienił się z Dimą, który jako sędzia główny kontynuował spotkanie. Pamiętam, jaką sprawiło mu to radość. Nie do opisania! Na stadionie było około 10 tys. kibiców, a Dima znał zawodników z Szachtara. Jego uśmiech był najlepszym podziękowaniem za pomoc i wsparcie.
Wojna wyzwoliła w Polakach niewyczerpane pokłady dobra. Jestem dumna, że mogę uczestniczyć w niesieniu pomocy.