Rozmowa z Igorem Traczem, legendą wyścigów psich zaprzęgów i dziewięciokrotnym mistrzem świata w sportach zaprzęgowych, który niesie pomoc Ukrainie od momentu wybuchu wojny
Właśnie przygotowuje pan 40. konwój z pomocą humanitarną dla Ukrainy. Co stało się impulsem do podjęcia działania?
24 lutego 2022 r. byłem w Skandynawii na mistrzostwach świata w wyścigach psich zaprzęgów. Wojna wybuchła podczas drugiego dnia zawodów, przed trzecim wyścigiem. Czułem wtedy, że niewiele mogę zrobić, i frustrowało mnie to. Nie byłem związany w żaden sposób z Ukrainą, nigdy nawet jej nie odwiedziłem, chociaż sięgają tam korzenie mojej rodziny: moi pradziadkowie po ucieczce z zesłania na Syberię w latach 30. osiedlili się w Kijowie, tam też zmarła moja prababcia.
Informacja o wybuchu wojny wybiła mnie z rytmu zawodów, nie tyle ze względu na Ukrainę, ile raczej Rosjan – pracowałem w Rosji jako trener zaprzęgowy w latach 2012–2014 i miałem tam wielu przyjaciół. Niewiele wcześniej widziałem się z nimi na pucharze świata i wszyscy mówili, że wojna to „fejk ze strony Putina”, że on tylko straszy i nic więcej z tego nie wyniknie. Kiedy jednak doszło do inwazji, diametralnie zmienili zdanie. Wystosowałem wówczas w swoich mediach społecznościowych komunikat, w którym informowałem, że dopóki nie skończy się wojna, wstrzymuję swoją współpracę z Rosją, przestaję sprzedawać tam sprzęt, nie jeżdżę do tego kraju i nie prowadzę żadnych szkoleń, seminariów – nic. Już następnego dnia wylała się na mnie fala hejtu ze strony Rosjan, u których mieszkałem i z którymi wcześniej jeździłem po świecie. Na rosyjskich social mediach nazwano mnie „faszystą, który pomaga faszystom” – czyli Ukrainie. Zagotowałem się wtedy i postanowiłem coś z tym zrobić, poczułem konieczność działania. Dwa dni później wróciłem do Polski. Jeszcze na promie wrzuciłem do mediów społecznościowych informację, że mam specjalne samochody z przyczepami do transportu psów i mogę nimi przewozić ludzi i zwierzęta, ale nie będę wjeżdżał do strefy wojny. Ludzie uciekali z Ukrainy i sytuacja na granicach była poważna: czekało tam mnóstwo osób i porzuconych zwierząt.
Przeszedł pan zatem do działania.
Następnego dnia już jechałem na granicę. Udało mi się przewieźć w stronę Gdańska ludzi i ok. 20 zwierzaków. Kilka dni później pojechałem tam po raz kolejny, i tym razem przekroczyłem granicę.
W pierwszym miesiącu wojny zrealizowaliśmy pięć takich konwojów, złożonych z dwóch lub trzech samochodów. Na początku transportowaliśmy na Ukrainę żywność dla zwierząt – wykorzystałem do tego swoje kontakty sportowe. Pomagaliśmy lecznicom weterynaryjnym, schroniskom dla zwierząt, przerzucaliśmy ludzi uciekających ze wschodu do Polski, całe rodziny ze zwierzakami. Kiedy poinformowałem o tym na social mediach, ludzie od razu zaczęli wysyłać do nas paczki z całego świata. Na początku to były drobnostki: akcesoria dla zwierząt, karma, leki. Z czasem pojawiły się też leki i ekwipunek dla żołnierzy.
Po kilku tygodniach zorganizowaliśmy kolejne konwoje, wjeżdżaliśmy coraz głębiej w Ukrainę i stworzyliśmy tam siatkę kontaktów. Za Lwowem udało nam się urządzić mały magazyn, w którym możemy się przespać, odpocząć, zostawić część transportu. Za każdym razem jeździmy coraz dalej – na początku wyglądało to trochę jak sztafeta, bo przekazywaliśmy towar innym osobom, które wiozły go w głąb kraju.
Czyli ta sieć pomocy zaczęła się rozrastać?
Po paru miesiącach mieliśmy w Ukrainie szerokie kontakty i zaczęliśmy dojeżdżać do stref przyfrontowych. Nasza pomoc przestała polegać tylko na ewakuacji ludzi i zwierząt – teraz już wozimy ekwipunek wojskowy i medyczny, sprzęt dla paramedyków, medycynę pola walki. Wszystko przekazujemy bezpośrednio w miejsca, gdzie jest potrzebne. Podpisaliśmy też umowę z Fundacją „SPRZYMIERZENI z GROM” i rozpoczęliśmy z nią ścisłą współpracę. Do naszych działań dołączyło miasto Gdańsk i jego prezydent Aleksandra Dulkiewicz. W pewnym momencie w akcję włączył się Marcin Gortat, wybitny sportowiec światowej klasy – w ostatnim konwoju jechaliśmy razem. W organizowaną przez nas pomoc zaangażowała się nawet znana piosenkarka Tracy Chapman: nawiązała ze mną kontakt i zaczęła udostępniać moje zbiórki na swoich profilach. Dołączają do nas ludzie z różnych środowisk. Nasze konwoje liczą nawet po 7 samochodów. Teraz przygotowujemy już 40. konwój, który wyruszy na początku marca.
Udało nam się „uzbroić” kilka szpitali w agregaty prądotwórcze, co było nie lada wyzwaniem, bo taki sprzęt o mocy 100 kW waży 2–3 tony. Wspomogliśmy zbombardowany szpital w Mikołajewie, ostatnio dostarczyliśmy generator prądu do Dniepru. Z niekonwencjonalnych działań warto wspomnieć o udanej ewakuacji człowieka z okupowanej części Donbasu. Przetransportowaliśmy go do Unii Europejskiej przez Rosję, bo nie udało się go wywieźć przez Ukrainę.
Kto jest głównym beneficjentem waszej pomocy?
Sformalizowaliśmy nasze działania i założyliśmy fundację. Pomagamy, jak potrafimy, w różnych zakresach: nasza pomoc jest skierowana do żołnierzy, szpitali, cywili, dzieci i zwierząt. Wysyłamy paczki dla dzieciaków, które uczą się w domach, dla biednych rodzin. Kiedy Chersoń był okupowany, z pomocą lokalnych wolontariuszy udało nam się dostarczyć nie tylko żywność, lecz także kilkaset pluszaków i zabawek. W mieście pod okupacją rosyjską! Wiem, że to nie jest pomoc na taką skalę, na jaką działają organizacje humanitarne, ale robimy, co możemy. Przewieźliśmy dotychczas ok. 300 ton towaru i tak naprawdę udało nam się to wszystko zorganizować prywatnymi samochodami, siłami 10–12 wolontariuszy.
Po pierwszym miesiącu pomocy nauczyliśmy się, że pomoc trzeba dostarczać bezpośrednio. Nasze dostawy nie lądują w hubach, w magazynach kolejnych organizacji humanitarnych, lecz w konkretnym oddziale, szpitalu czy zespole paramedyków – i myślę, że to jest najistotniejsze. Wiemy, z kim się kontaktować, nauczyliśmy się współpracować z Ukraińcami, zbudowaliśmy wąskie grono zaufanych osób. Dzięki temu, że współpracujemy z polskimi służbami i z ukraińskim wojskiem, mamy pewność, że pomoc trafia do odpowiednich osób. To też kwestia naszego bezpieczeństwa.
Co sprawia, że to właśnie sportowcy tak bardzo angażują się w akcje pomocowe?
Po części wynika to z faktu, że jako sportowcy mamy otwarte umysły. Bardzo dużo podróżujemy, mamy kontakty z różnymi środowiskami i ludźmi, ja sam dzięki sportowi zwiedziłem pół świata. To otwiera oczy i poszerza horyzonty. Działam w sporcie od ponad 20 lat, co wymaga ogromu pracy, systematyczności i umiejętności współpracy z ludźmi – i może dzięki temu łatwiej jest mi się zorganizować. Poza tym sport uczy honoru i fair play, a to napędza do działania.
Wszystkie zdjęcie pochodzą z archiwum prywatnego Igora Tracza. Więcej informacji o zaangażowaniu fundacji Igora Tracza w pomoc Ukrainie można znaleźć na profilu zawodnika w mediach społecznościowych – Igor Tracz Dolina Noteci Traczerteam (wersja anglojęzyczna: Igor Tracz Rescue Team).