Jak pożegnałaś się z córeczką, jadąc do Krakowa na obóz?
Normalnie, jak zawsze: „No to cześć, buziak na do widzenia”. Wyjeżdżając z Ukrainy w połowie lutego, byłam pewna, że za 10 dni wrócę do domu i będę świętować z przyjaciółmi swoje urodziny. Jechałam na zimowy obóz juniorskiej drużyny slalomu kajakowego. Dobrze znałam Krakowski Klub Kajakowy przy ul. Kolnej. W Winnicy, skąd pochodzę, nie mamy torów slalomowych. Kraków jest blisko i ma dobrą bazę treningową, dlatego często w nim bywałam.
Nie spodziewałaś się tego, co miało wkrótce nastąpić?
Przez cały tydzień moi przyjaciele z całego świata pisali do mnie wiadomości w stylu: „Hej, co myślisz? To naprawdę może się stać? Rosja zaatakuje Ukrainę?”. Ale ja byłam w trakcie obozu treningowego, kompletnie wyłączona z innych spraw. Nie śledziłam bieżących doniesień, bo nie miałam na to czasu. W czwartek 24 lutego obudził mnie wibrujący telefon. Zastanawiałam się, kto się tak dobija o szóstej rano. Kiedy spojrzałam na ekran, zobaczyłam dziesiątki nieodebranych połączeń i jeszcze więcej wiadomości. Zaczęłam je czytać. Powoli docierało do mnie, że to się naprawdę dzieje, że Rosja na nas napadła. Byłam w szoku. W pierwszej chwili nie wiedziałam, co robić. Mój lot powrotny na Ukrainę został odwołany. Nie miałam jak wrócić do domu. A tam, pod ostrzałem bomb, zostało moje pięcioletnie dziecko i cała moja rodzina. Wpadłam w panikę. Obóz treningowy kończył się następnego dnia, nie miałam pieniędzy na dłuższy pobyt w hotelu. Przez moją głowę przelatywały tysiące myśli, od strachu, przez rezygnację, po próby zrozumienia tego, co się dzieje.
Gdzie była wtedy twoja córeczka?
Kilka pierwszych dni, razem z tatą i dziadkami, spędziła w schronie. Rosja cały czas atakowała, na nasze lokalne lotnisko spadały pociski. Mieszkamy w bloku na dziewiątym piętrze. Wojskowe samoloty latały praktycznie nad ich głowami. Nie mogłam spać, myślałam tylko o tym, czy są bezpieczni. To były pierwsze dni wojny i nikt nie wiedział, czego się spodziewać. Po rozmowie z kierownictwem hotelu na Kolnej zdecydowałam, że muszę jak najszybciej ewakuować córkę z Ukrainy. Plan był taki: pojadę do Lwowa, mój mąż z moją matką przywiozą Valerię. A później nasza trójka: córka, mama i ja wrócimy do Krakowa, a mąż zostanie w Ukrainie. Podróż trwała trzy dni. Nigdy nie zapomnę tego zamieszania na granicy, widoku tysięcy przerażonych twarzy na dworcach.
Ucieczka z małym dzieckiem musiała być bardzo trudna.
Byłam zdeterminowana, przygotowana na wszelkie niedogodności. Powiedziałam sobie, że teraz nie czas na zmęczenie, użalanie się nad sobą. Miałam jeden cel: wydostać swoje dziecko i mamę z ogarniętego wojną kraju. Podróż nie była łatwa. Kiedy wsiadasz do pociągu ewakuacyjnego, nie masz pojęcia, dokąd jedziesz. Wiesz tylko, że gdzieś do Europy, ale ze względów bezpieczeństwa nikt ci nie powie, gdzie dokładnie. Na granicy spędziłyśmy około 8–10 godzin. Miałam nadzieję, że pojedziemy do Przemyśla, a stamtąd już łatwo dotrzemy do Krakowa. Niestety, nasz pociąg jechał do Zamościa. Dotarłyśmy tam w środku nocy. Nic nie kursowało do Krakowa, nie miałyśmy się jak wydostać. W końcu zdecydowałam, że pojedziemy autobusem z wolontariuszami do Warszawy. Ze stolicy pociągiem dotarłyśmy do Krakowa. To było kilka ciężkich dni, szczególnie dla małej Valerii, ale byłyśmy bardzo szczęśliwe, kiedy w końcu znalazłyśmy się na miejscu.
Rozmawiasz z córką o wojnie?
Na początku ograniczyłam rozmowy na ten temat, żeby jej nie traumatyzować. Tata Valerii został w Ukrainie. Nie chciałam, żeby się bała. Ale teraz córka doskonale rozumie, dlaczego nie mieszkamy w naszym domu, dlaczego musi chodzić do szkoły w obcym kraju, którego języka nie zna. Uważam, że dzieci powinny poznać prawdę, dowiedzieć się, kto pozbawił je szczęśliwego dzieciństwa u boku dziadków, jak w naszym przypadku. Niektóre dzieci spotkał dużo gorszy los: straciły rodziców. I to najbardziej boli.
Na obozie treningowym w Krakowie dzieliliście hotel z ekipą kajakarzy z Rosji. Jak wyglądało wspólne śniadanie? Jak rozmawiać z człowiekiem, którego kraj zaatakował twój?
To było naprawdę dziwne uczucie. Jeszcze wczoraj uśmiechaliśmy się do siebie przy śniadaniu, a dziś – w obliczu tego, co się wydarzyło – nie wiadomo, jak zareagować. Na 24 lutego mieliśmy zaplanowany wspólny trening. To była trudna decyzja: iść? nie iść? Trenerzy zostawili nam wybór, każdy mógł zrobić tak, jak czuje. I prawie wszyscy z naszej grupy przyszli. Starsi członkowie zespołu rosyjskich kajakarzy podzielali naszą rozpacz i przepraszali za to, co się dzieje. Rozumieli, że to początek czegoś strasznego. Nie wiem, jak ocenić postawę reszty zespołu. To były praktycznie dzieci, które zupełnie się tym wszystkim nie przejmowały. Jednak najbardziej zabolało mnie coś innego. Po kilku dniach otrzymałam wiadomość od koleżanki z Rosji. Dała mi jasno do zrozumienia, że popiera reżim.
Kiedy znalazłaś się już z córką w Krakowie, mogłaś spokojnie trenować?
To było trudne. Czasami wychodziłam pobiegać tylko po to, żeby pozbyć się emocji, uspokoić głowę. Nie chciałam okazywać słabości przy dziecku, ale nie jest też dobrze gromadzić strach i złość w sobie. Wcześniej, kiedy rozmawiałam z dyrektorem klubu na Kolnej, prosiłam go jedynie o to, żeby pozwolił nam zostać w hotelu. Bez wyżywienia, bez treningów – potrzebowaliśmy jedynie miejsca do spania. Nikt nie wiedział, ile czasu minie, zanim będziemy mogli wrócić do domów. Jednak dyrektor stanowczo nalegał, żebyśmy trenowali tak, jak do tej pory, bez względu na wszystko. Powtarzał, że musimy zachować kondycję fizyczną i dobrą formę, aby nadal godnie reprezentować Ukrainę na międzynarodowych zawodach.
Środowisko sportowe w Polsce okazało wam wsparcie?
Nie da się opisać słowami tego, jak wielka była ta pomoc. Przez trzy miesiące cała nasza drużyna mieszkała za darmo w kompleksie sportowym przy ul. Kolnej w Krakowie. Jestem nieskończenie wdzięczna panu Zbigniewowi [Miązkowi, szefowi ośrodka i prezesowi Krakowskiego Klubu Kajakarzy – przyp. red.] za udzielenie nam schronienia, zapewnienie wyżywienia i możliwości trenowania. Od pierwszych dni wojny personel ośrodka robił, co tylko możliwe, aby niczego nam nie brakowało. Wzruszające było, gdy kobiety piekły placki i przynosiły je osobom wyjeżdżającym do Przemyśla. Polacy wspierali nas, jak potrafili. Niektórzy udostępniali swoje domy i mieszkania, inni przynosili jedzenie, odzież i wiele innych niezbędnych rzeczy. Wszystko, czego potrzebują ludzie zmuszeni do opuszczenia swoich domów. Chciałabym podziękować każdemu Polakowi za człowieczeństwo. Zawsze będziemy wam za to wdzięczni!
Jak to się stało, że zaczęłaś trenować kajakarstwo? Masz sportowe tradycje w rodzinie?
Mój ojciec uprawiał zawodowo sprint kajakowy. Dla mnie na początku to była tylko zabawa, dobry pretekst, żeby spędzić z nim trochę czasu pomiędzy jego treningami. Miałam dziewięć lat, kiedy wsadzili mnie do kajaka slalomowego. Taki kajak jest lepszy dla dziecka, które dopiero zaczyna, bo jest bardziej stabilny. Przepłynęłam slalom. Trener, który mnie obserwował, uznał, że poszło mi naprawdę dobrze. Zasugerował mojej mamie, że powinnam trenować na poważnie.
Pokochałam ten sport, bo sprzyja nawiązywaniu przyjaźni. Zwykle przyjeżdżamy na zawody na długo przed ich rozpoczęciem, aby zaznajomić się z kanałami. Mamy dużo czasu na to, żeby poznać innych zawodników, polubić ich. Dlatego mamy przyjaciół na całym świecie.
Jesteś utytułowaną sportsmenką, siedmiokrotną mistrzynią Ukrainy. Jakie miałaś marzenia, plany na dalszą sportową karierę?
Mój najważniejszy sportowy cel został ustalony, kiedy jeszcze byłam małą dziewczynką: to wyjazd na igrzyska olimpijskie. Od 11 lat jestem w kadrze narodowej. Zostałam wicemistrzynią Europy w kategorii U23. Choć dla mnie większe znaczenie miał występ w pucharze świata seniorów. To był mój pierwszy medal na takim poziomie, na dodatek zdobyty w Krakowie. Potwierdził to, że ciężka praca przynosi rezultaty. Czułam, że rok 2022 będzie szczególny. Liczyliśmy, że nasz zespół otrzyma dofinansowanie. Całe wsparcie idzie teraz jednak na utrzymanie armii. Mentalnie, psychicznie jestem w gorszej formie. Nie mogę widywać się z rodzicami, przyjaciółmi, od prawie roku nie byłam w domu. Ale moje sportowe plany i marzenia pozostają takie same, wojna ich nie zmieniła. To jedyna rzecz, która motywuje mnie do działania i daje siłę, by nie wpaść w depresję.
Twoi rodzice nie zdecydowali się wyjechać z kraju?
Zostali w Ukrainie. Nie chcą nigdzie jechać, bo Winnica to ich dom. I ja ich rozumiem. Pewnie gdybym nie miała dziecka, też wróciłabym do Ukrainy. Bardzo trudno jest zostawić wszystko za sobą i zapomnieć o dotychczasowym życiu. W tej chwili w moim mieście panuje względny spokój. Owszem, rosyjskie samoloty atakują strategiczne cele, infrastrukturę, ludzie całymi dniami są bez prądu, wody, żyją z dnia na dzień, nie myśląc o przyszłości – ale przynajmniej we własnych domach, dlatego nie narzekają. Wspieram ich, jak tylko mogę: wysyłam latarki, baterie, powerbanki, wszystko, co potrzebne do życia w ich sytuacji.
Czy twój dom nadal stoi? Masz do czego wracać?
Tak, na szczęście mieszkania moje i moich rodziców nie zostały zniszczone. Mieszkamy w pobliżu pięknego jeziora, nad którym lubiliśmy spacerować. Zimą każdego roku staraliśmy się wybrać w zaśnieżone Karpaty. Życie w Ukrainie z roku na rok stawało się lepsze. Nie miałam pojęcia, jak mocno kocham swój kraj, dopóki nie zostałam zmuszona, by na tak długo go zostawić. Bardzo chciałabym wrócić. Jednak teraz muszę myśleć nie o swojej wygodzie, nie o tym, czego ja chcę, lecz o bezpieczeństwie i spokoju mojego dziecka. Dlatego na razie zostajemy w Polsce.
Wierzysz w zwycięstwo Ukrainy?
Ogromnie cierpię z powodu tego, co się dzieje. Rosjanie niszczą nasze miasta, bombardują domy, zabijają ludzi. Ale jestem pewna, że przetrwamy to wszystko. A po naszym zwycięstwie Ukrainę czeka nowe, europejskie życie. Dokładnie o to walczymy. Nie chcemy mieć już nic wspólnego z Rosją.