Rozmowa z Dmytro Ihnatenką, kilkukrotnym mistrzem Ukrainy w kick-boxingu
O wojnie mówiło się już od jakiegoś czasu. Zakładałeś, że do niej dojdzie?
Rodzice mieli spakowane paszporty, dokumenty, walizkę z najpotrzebniejszymi rzeczami. Byli przygotowani, w razie gdyby trzeba było uciekać. Wszystkie fakty przemawiały za tym, że wojna będzie, ale nikt nie chciał w to wierzyć. A później pojawiły się samoloty nad Kijowem, weszło wojsko, zaczęły się bombardowania. Rosjanie podeszli też od strony Białorusi. Nikt się tego nie spodziewał. Przez to, że musieliśmy walczyć na dwa fronty, straciliśmy na jakiś czas przewagę. Ale po trochu udało się ją odzyskać. Niektórzy myśleli, że wojna potrwa dzień, dwa, Putin pozrzuca rakiety, a później to się skończy.
Okazało się, że ucieczka z ojczyzny nie jest prosta.
Mama i brat próbowali przez pewien czas mieszkać w Krakowie, ale mamie było bardzo ciężko. Codziennie płakała, że nie zna języka, nie ma pracy, nie wie, co robić, jak to dalej będzie. Z zawodu jest piekarzem. Na Ukrainie zarządza dużym sklepem spożywczym. Siedzi przy komputerze albo chodzi i sprawdza, czy wszystko jest okej. Teraz to jedyny punkt w mieście, gdzie ludzie mogą kupić coś do jedzenia. Kiedy otwarł się na nowo, musiała być na miejscu. Brat wrócił razem z nią. To był niebezpieczny moment, wycofujący się Rosjanie zostawili w mieście dużo min. Mama przez jakiś czas nie wypuszczała brata z domu, a sama jeździła do pracy tylko drogami, które wcześniej sprawdzili saperzy. Rozważyłaby przeprowadzkę, gdyby ojciec chciał wyjechać. Tata jest operatorem, gdy zaczęła się wojna, jechał filmować Eurowizję. Wrócił i razem z kolegą rozwozili pomoc humanitarną od Lwowa do Kijowa. Mógłby dostać pracę w Polsce, ale nie chce zostawiać swoich rodziców samych w Ukrainie.
Brat jest od ciebie dużo młodszy. Jak sobie radzi z wojennym koszmarem?
Ma dopiero 11 lat. Rodzice starają się go chronić, ale przecież widzi, co się dzieje, słyszy, o czym rozmawiają dorośli. Rozumie. Gdy był w Polsce, mógł o tym nie myśleć. Chodził tutaj do szkoły, uczył się języka. Na początku rozmawiał z polskimi kolegami na migi. Jednak szybko zaczął odwiedzać ich w domach, chodzić z nimi na spacery. Zaprzyjaźnił się z rówieśnikami, miał normalne dzieciństwo. Szkoła bardzo mu pomagała. Zaproponowała, że da laptopa, jeśli nie ma swojego. Brat dostał wielki, 10-litrowy worek z butami, ubraniami, przyborami szkolnymi. On też trenuje kick-boxing.
Pewnie jesteś dla niego sportowym wzorem.
Gdy wygrywa, mówię mu: „Gratuluję, jestem z ciebie dumny. Ale nie myśl za dużo o tym, że jesteś czempionem. Myśl o tym, żeby wygrać kolejne mistrzostwa. Nowe zawody to nowe wyzwania. Kiedy wchodzisz na ring, nie masz wypisane na czole, że jesteś mistrzem. Musisz potwierdzać swoją formę cały czas od nowa”.
A ty sam jak trafiłeś do sportu?
Miałem osiem lat, mieszkaliśmy jeszcze w Kijowie. W szkole była sekcja karate. Rodzice chcieli, żebym spróbował. Mama w młodości świetnie grała w siatkówkę. Startowała w zawodach. Ojciec trenował boks. Sport był dla nich ważny, ale nie zmuszali mnie do niego. Powiedzieli: „Jak ci się spodoba, to dobrze, jak nie, to nie”. Zawsze mi pomagali, wspierali finansowo, żebym mógł się rozwijać w sporcie. Karate bardzo mi się spodobało. Do drugiej klasy poszedłem już w innym mieście, oddalonym 10 km od Kijowa, i musiałem poszukać sobie nowej sekcji. Były tam futbol, rugby, zapasy, boks, mieszane sztuki walk. Przez jakiś czas trenowałem MMA, ale w związku z problemami z salą zajęcia zlikwidowano. Cztery lata temu trafiłem na kick-boxing. Spodobało mi się. W 2020 r. zostałem mistrzem Ukrainy w dwóch kategoriach. W tym samym roku, ale w innej federacji, też zająłem dwa pierwsze miejsca. A rok później zdobyłem trzy złote medale na mistrzostwach Ukrainy. Dostałem nagrodę dla najlepszego sportsmena klubu w 2021 r.
Mimo wojny ukraińscy sportowcy próbują ćwiczyć i startować w zawodach.
Treningi często odbywają się bez światła, w ciemnej sali. Przy alejach w parkach są ringi i worki bokserskie, na których można poćwiczyć. Są też boiska piłkarskie. Jeśli ktoś naprawdę chce trenować, to będzie to robić. Najwięcej zależy od trenera. Nasz jest wyjątkowy. Mobilizuje zawodników, organizuje sparingi, szuka sponsorów. Pomaga we wszystkim. Daje nam literaturę bokserską, zadania rozwijające myślenie. Mówi, że nie może być tak, że zawodnik tylko trenuje i super walczy. Ma też studiować i mieć dobre oceny. Pilnuje tego. Jestem bardzo dumny z mojej drużyny. Na mistrzostwach świata koledzy pokazali ducha walki. Każdy z nich wiedział, że przyjeżdża w czasie wojny i ma pokazać, że to, co się dzieje, nie jest przeszkodą, żeby trenować. Każdy robi, co do niego należy. Sportowcy trenują i zdobywają medale.
Wobec koszmaru wojny próbują ocalić okruchy normalnego życia?
Można tak powiedzieć. Nawet kiedy nie ma światła, ogrzewania, lecą rakiety, ludzie nie załamują rąk. Nie siadają, nie płaczą, nie mówią, że już po nas. Gdy jest zagrożenie, schodzą do metra i zaczynają śpiewać, tańczyć. Wszyscy dodają sobie otuchy. Ogromna w tym zasługa prezydenta. Po tym, jak wygrał wybory, niektórzy wytykali mu kabaretową przeszłość i żartowali, że teraz klaun będzie rządził krajem. A on przyjeżdża na linię frontu, gdzie trwa aktywna faza wojny, rozmawia z żołnierzami, wspiera ich. Gdy proponowano mu ewakuację, powiedział, że nie potrzebuje podwózki, tylko broni. Swoją postawą daje przykład, że trzeba być walecznym i odważnym.
To nie tak, że jest powszechna mobilizacja i wszystkich zabierają do wojska. Ludzie idą sami, z własnej woli. Kolejka chętnych jest tak duża, że brakuje miejsc. Każdy stara się pomagać, jak może: jeździ z pomocą humanitarną, przesyła pieniądze. Obecnie jest trudna sytuacja z prądem. O godz. 8.00 wyłączają światło i włączają je dopiero wieczorem. Ludzie zaczęli więc organizować punkty, w których można się ogrzać. Stoi namiot, a w nim generator prądu. Jest ciepło, można zrobić sobie herbatę, podgrzać jedzenie, podładować telefon. Takie punkty są porozrzucane po całej Ukrainie. Ludzie trzymają się razem.